środa, 4 kwietnia 2018

Port Blair - w drodze na Havelock

Maduraj był naszym ostatnim punktem w programie zwiedzania Indii. Kolejny etap zakładał przelot na wyspy na środku oceanu Indyjskiego, czyli Andamany. Właściwie, to wyspy te leża bliżej Birmy i Tajlandii niż Indii. Są rzadko odwiedzane przez zachodnich turystów a główny ruch tworzą zamożni Hindusi z kontynentu. Wynika to z faktu, że na Andamany można dostać się jedynie z terytorium Indii.  Wyspy te osiągalne są droga powietrzną z Chennai (Madras) lub z Kalkuty. Podobnie rzecz się ma z drogą wodną, tyle że przeprawa promowa zajmuje ponad dwie doby, ale jest znacznie tańsza.
My zdecydowaliśmy się na przelot z Maduraju z przesiadką w Chennai. Żeby to zrealizować zrywamy się jeszcze ciemną nocą o 0500, by taksówką zamówioną w hotelu udać się na lotnisko, z którego nasz samolot miał odlecieć o 0745. Na lotnisku jesteśmy dwie godziny przed odlotem. Przechodzimy procedury i czekamy na odlot. O czasie przechodzimy na płytę lotniska i zajmujemy miejsca w niewielkim samolocie ATR.

Przelot odbywa się bez zakłóceń i o czasie lądujemy w Chennai. W oczekiwaniu na kolejny lot zwiedzamy lotnisko, drzemiemy i korzystamy z ostatniego dobrego sygnału internetowego. Jak się później okaże całkiem słusznie, bo na całych Andamanach sygnał komórkowy jest tylko 2G, a wifi w hotelach nie lepsze, bo też oparte na tej samej technologi...
W końcu odlatujemy w stronę Port Blair na Andamanach gdzie lądujemy zgodnie z rozkładem. Tu przechodzimy żmudną procedurę rejestracyjna wypełniając irytujące formularze. Tak się jakoś dziwnie ułożyło, że jesteśmy jako ostatni w kolejce wraz z parą turystów - też z Polski. Oni mają pecha bo linie lotnicze zgubiły jeden z ich bagaży. W końcu dostajemy pieczątki w paszporcie i papierowe permity poświadczające nasze prawo do przebywania na terenie Andamanów i Nikobarów.
Ponieważ procedury trwały bardzo długo jesteśmy jedynymi osobami na całym lotnisku, które jeszcze pozostały po przylocie naszego samolotu. Wiedzeni doświadczeniem chcemy wynająć prepaid taxi. Niestety jest już za późno i pan z obsługi sobie po prostu poszedł. No cóż wyspy...
Próbujemy negocjować z miejscowymi taksówkarzami ale ich ceny są jak to bywa w takich miejscach zaporowe. Olewamy ich i w pierwszej kolejności wypłacamy pieniądze z bankomatu. Łapiemy kierowcę wyjeżdżającego z lotniska, który nie zgarnął nikogo. Początkowo też rzuca nieakceptowalną kwotę, ale po chwili negocjacji zgadza się na 200Rs. Ładujemy bagaże i jedziemy do naszego pensjonatu.
Mama i Agata zalegają w łóżkach i się relaksują. Ja wyruszam na rekonesans po mieście i z główną misją rozpoznania bojem jak się ma sprawa z biletami na prom, którym zamierzamy następnego dnia udać się na wyspę Havelock, gdzie mamy już zarezerwowany i opłacony pobyt w resorcie.
Miasto okazuje się gwarne, czyste, oświetlone z mnóstwem pysznego ulicznego jedzenia. Widać już wyraźny wpływ bliskości Birmy i Tajlandii, choć zachowuje wszelkie cechy Indyjskiego miasteczka z charakterystycznymi żółtoczarnymi tuktukami.
Po 30 minutowym spacerze docieram do biura sprzedaży biletów promowych przy Phoenix Bay. Tu z nieukrywanym rozczarowaniem a nawet lękiem, dowiaduję się, że z biletami na jutrzejszy prom jest naprawdę bardzo źle! Prawdopodobieństwo zakupu biletów na poranny prom ma wynosić mniej niż 1%. Wynika to z procedury, o której nie miałem pojęcia przed podróżą. Okazuje się, że na miejscu jest przedsprzedaż biletów na trzy dni przed dniem planowanej podróży. Budynek znajduje się zaledwie 100 m dalej od okienka sprzedaży biletów. Zgodnie z procedurą bilety w pierwszej kolejności zawsze sprzedawane są mieszkańcom Andamanów, następnie Hindusom z lądu a na końcu turystom spoza Indii. Cena dla lokalesa to jedynie 45Rs. Bilety na goverment ferry dla pozostałych osób to 445Rs. Dziesięciokrotna przebitka ale i tak nadal całkiem tanio. Alternatywą są prywatne promy, które oferują tę samą usługę ale już za kwoty zaczynające się od 1280Rs wzwyż w zależności od komfortu podróży. Bilety na prywatne promy można kupić wcześniej przez internet. Niestety wrodzona oszczędność oraz brak wiedzy na temat panujących procedur spowodowały, że nie zdecydowałem się przed wyjazdem z Polski na rezerwacji rzeczonych biletów. No cóż w tym momencie bardzo tego pożałowałem...
Nieco załamany ruszyłem w stronę hotelu wypatrując agencji turystycznych, w których mógł bym kupić bilety na poranny prom bo przez internet już się nie dało (za słaby sygnał). W jedynej czynnej agencji jaką znalazłem po drodze nie sprzedawali biletów. Na szczęście jak to zwykle bywa najciemniej jest pod latarnią, bo tuż obok naszego pensjonatu znajdowało się biuro największego prywatnego przewoźnika promowego Makruzz. Co prawda na zakup biletów było już za późno, ale poinformowano mnie, iż nazajutrz bez problemu kupię bilety na prom na Havelock w biurze Makruzz mieszczącym się w tym samym porcie co biuro sprzedaży na goverment ferry. Nieco uspokojony zjadłem kolację w przydrożnej knajpie i wróciłem do pokoju. Po powrocie do pokoju zdałem relację z posiadanej wiedzy oraz ustaliłem plan działania na kolejny dzień.
Ustalamy, że wstanę o 0415 i udam się pod okienko goverment ferry, które rozpoczyna sprzedaż biletów o 0500 a mama i Agata dojadą z bagażami taksówką o 0600 gdy już będzie wszystko wiadomo. Kładziemy się spać około 2200.
Zgodnie z planem wstaję o 0415 i przez uśpione miasto udaję się do Phoenix Bay. Jestem pod okienkiem jako drugi. Spokojnie czekam na otwarcie. Tuż przed 0500 pojawia się liczna grupa miejscowych też chcących kupić bilety. Wyluzowany czekam na zakup biletów. Niestety dopiero po uruchomieniu sprzedaży dowiaduję się o zasadach kupna biletów które opisałem powyżej. Jestem załamany ale nie poddaję się. Stoję przy okienku i co kilka minut próbuję podać paszporty oraz pieniądze panu obsługującemu sprzedaż biletów. O 0600 pojawia się mama i Agata z bagażami. Mama włącza się w wywieranie presji na gościa od biletów. W pewnym momencie facet mięknie. Bierze nasze dokumenty i pieniądze. Wypisuje bilety i podaje od zaplecza... Mówi, że dostajemy je tylko dlatego że byłem od świtu w kolejce oraz, że spokojnie czekałem... ehhh. Bilety są bez rezerwacji siedzeń. No nic, nie ważne jak, najważniejsze że mamy bilety! Pozostaje nam jedynie zdążyć na prom, który odpływa z pirsu oddalonego o ponad kilometr, za 25 min.


Dla mamy to duże wyzwanie. Prawie biegiem przemierzamy po wertepach, targając bagaże, kolejne setki metrów dzielących nas od promu. Na szczęście docieramy na czas i wchodzimy na nasz prom. Uffff udało sie!!!


Jestem wykończony. Mama i Agata też. Rzucamy bagaże pod hydrant i łapiemy oddech po szaleńczej gonitwie. Prom rusza a my pierwszy raz od kilku dni czujemy że wreszcie możemy pomyśleć, iż przed nami już tylko odpoczynek, plaża i relaks...




Zdjęcia z promu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz